Seek to reach the heights of the alpine
Seize the golden light when the sun shines
Realise that time is a precious gift
So make these moments last

~ Hollow Coves, Moments

Janek i ja na Pointe de Dran
Janek i ja na Pointe de Dran

Wprowadzenie

Już rok temu mój przyjaciel Janek zaprosił mnie do Genewy, gdzie odbywał studencki staż wakacyjny w CERNie. Wtedy jednak z powodu natłoku planów nie udało mi się go odwiedzić. W pierwszym kwartale poinformował mnie, że wybiera się tam po raz wtóry i tym razem MUSZĘ wpaść. Jako iż coraz bardziej zacząłem “wkręcać się” w uprawianie wspinaczki skalnej, a Genewa leży blisko Alp, długo nie musiał mnie namawiać. Postanowiłem spędzić u niego niemal 10 dni - od 18stego do 28mego sierpnia. Wyjazd ten zmotywował mnie również by przestać odkładać zapisy na kurs skałkowy, który ukończyłem dzień przed wylotem. Uzbrojony w świeżą wiedzę i umiejętności byłem gotów, by wykorzystać je na “weście”, jak mówią “prawdziwi wspinacze”, na krainy położone za naszą zachodnią granicą.

Podróż do Genewy

Zmotywowany wysokimi cenami biletów lotniczych zdecydowałem, że świetnym pomysłem będzie lot do Mediolanu, skąd wybiorę się na kolejową przejażdżkę przez Alpy podziwiając górskie krajobrazy. Uprzedzając pytania - nie, wcale nie wyszło to taniej :D Następnym razem zdecydowałbym się już na lot, jednakże nie żałuję - pierwszy raz odwiedziłem Mediolan i Zurych, popodziwiałem widoki oraz przekonałem się, że nie tylko polskie pociągi mają problemy z punktualnością - w Brig na przesiadkę ze zmianą peronu zamiast dziesięciu minut miałem dwie (szczęściem zdążyłem), a w drodze powrotnej pociąg z Zurichu miał godzinę opóźnienia. Może to anomalia, ale był to mój pierwszy raz w Szwajcarii i pod tym względem nie wypadła najlepiej, a być może było to spowodowane zablokowaniem francusko-włoskiego tunelu kolejowego nieopodal Mont Blanc.

Wspinaczka w Chamonix

Nie uprzedzając jednak faktów - po prawie dziesięciu godzinach podróży dotarłem do Thoiry, gdzie mieszkał Janek z innymi studentami z Polski, wliczając w to naszego wspólnego przyjaciela - Adama. Już następnego dnia wybraliśmy się we trójkę do Chamonix, zabierając po drodze jeszcze dwóch “zagranicznych” kolegów, którzy również odbywali staż w CERNie. Mieli oni wybrać się z Adamem na trekking, podczas gdy ja z Jankiem podjechaliśmy do Les Gaillands - obszaru wspinaczkowego położonego w południowo-zachodniej części miasta. Nie tracąc czasu rozpoczęliśmy zmagania - udało mi się między innymi przejść drogę Les écailles (fr. “Muszle”, trudność 6a), a Jankowi Sur le fil (fr. “Na sznurku”, 6c/7a w zależności od topo). Obie drogi pokonaliśmy w stylu “On Sight”, co w moim przypadku stanowiło wyrównanie ówczesnej “życiówki”. Po chwili przerwy pod skałą pojawili się pracownicy firmy North Face, którzy zaproponowali nam udział w warsztatach wspinaczkowych oraz obdarowali nas gadżetami z okazji Światowego Dnia Wspinaczki - jak się okazało przypada on właśnie na dziewiętnastego sierpnia. Za ich namową zakosztowaliśmy “boulderingu” w towarzystwie innych wspinaczy, czyli wspinania się na nieduże głazy bez użycia liny, mając materace jako zabezpieczenie przed upadkiem. Jankowi ta forma wspinania bardziej przypadła do gustu, niż mi - jeśli chodzi o “baldy” preferuję sztuczne ścianki wspinaczkowe. Na koniec dnia krótko przespacerowaliśmy się po centrum i całą piątką wróciliśmy do Thoiry.

Chamonix, bouldering z Francuzami
Chamonix, bouldering z Francuzami

Pierwsze wielowyciągi

Plan na niedzielę był równie ambitny, aby maksymalnie wykorzystać weekend - chcieliśmy z Jankiem powspinać się wielowyciągowo. Znalazł on odpowiednią skałę w gminie Thônes - Pointé de Dran, konkretnie chcieliśmy przejść drogę Sapeyrlipopette. Od parkingu musieliśmy podejść do punktu startowego około 2km dość stromym podejściem, na domiar złego nadłożyliśmy drogi z powodu przeoczenia ścieżki. W końcu jednak znaleźliśmy się pod skałą. Pogoda była cudowna, jednakże sierpniowe słońce grzało bardzo mocno i obawialiśmy się, że zostaniemy usmażeni na tej ścianie niczym na patelni. Ku naszej uciesze po przejściu około dwóch wyciągów na skale pojawił się cień. Całe szczęście, gdyż zapasy wody mieliśmy na wyczerpaniu, a zostało nam jeszcze sporo wspinaczki i zejście do samochodu.

Widoki na tej drodze są naprawdę przepiękne - być może w Alpach poprzeczka zawieszona jest wyżej, jednak mając głównie doświadczenie tatrzańskie byłem zachwycony. W sumie zrobiliśmy pięć lub sześć wyciągów, najtrudniejszy wyceniony na 5c, który miałem przyjemność poprowadzić. Zarówno w Chamonix jak i tutaj skała była świetna, w porównaniu do jurajskiego “mydła” przyjemność ze wspinaczki była niepomiernie większa. Gdy dodać do tego piękną sierpniową pogodę, cudowne widoki i brak jakichkolwiek innych ludzi w zasięgu wzroku, to naprawdę ciężko wyobrazić sobie lepsze wspinanie. Zeszliśmy z drogi dwa wyciągi przed końcem, aby nie musieć zjeżdżać, gdyż z półki na której się znaleźliśmy dało się zejść “na nogach” okrężną drogą. Schodząc trafiliśmy jeszcze na stado owiec doglądane przez pasterza - jedyną osobę spotkaną tego dnia przez nas w górach. Przeprowadził on nas wraz z psami pasterskimi do zejścia w stronę parkingu. W samochodzie mieliśmy tylko mocno zagrzany sok ananasowy, ale tak bardzo brakowało nam płynów, że wypiliśmy go jednym haustem. Pod wieczór zjedliśmy jeszcze pizzę w pobliskim miasteczku i wróciliśmy do Thoiry.

Pointe de Dran, droga Sapeyrlipopette
Pointe de Dran, droga Sapeyrlipopette

Via ferrata na Daubenhorn

Po dwóch dniach pracy zdalnej przyszedł czas na punkt kulminacyjny mojego wyjazdu w Alpy. W planach było wyjście na Daubenhorn (2942 m n.p.m.) w Alpach Berneńskich na terytorium Szwajcarii. Prowadzi tam najdłuższa i najtrudniejsza via ferrata w tym kraju. Tym razem wybraliśmy się w trójkę - z Jankiem i Adamem. Wyjechaliśmy dość wcześnie rano, gdyż podróż do Leukerbad zajmuje około trzech godzin. Na miejscu znaleźliśmy się kilkanaście minut przed ósmą, zjedliśmy nieśpiesznie śniadanie i około dziewiątej wyruszyliśmy na szlak. Pogoda była wymarzona - bezwietrznie oraz bezchmurne niebo sprzyjało podziwianiu alpejskich widoków. Z dołu mogliśmy dostrzec na odległej ścianie skalnej malutki, biały krzyżyk na czerwonym tle. “Będziemy koło niego przechodzić” - poinformował nas Janek, który przechodził tę ferratę po raz wtóry. Podejście do jej startu zajęło nam nieco ponad godzinę dość stromego szlaku.

Do tej pory moje doświadczenie na tego typu szlakach było znikome - słowacka via ferrata Dwie Wieże oraz “Czerwona Ławka”, która jest tak prosta, że w zasadzie ciężko nazwać ją ferratą - duża część osób wspina się tam bez użycia lonży, traktując metalową linę jak łańcuchy. Tutaj było zupełnie inaczej - nie wyobrażam sobie przejścia tego szlaku bez zabezpieczenia. Ba, nawet pomimo niego, przeloty były tak duże i lina tak luźna, że odpadnięcie mogłoby zakończyć się źle. Na całe szczęście nie mieliśmy w planach tego robić ;) Myślę, że wielce prawdopodobnym jest, iż tego dnia pobiłem swój rekord wypowiedzianych przekleństw. Ale mimo to nie czułem strachu, byłem zdeterminowany, żeby dojść na szczyt i skupiony, aby zrobić to bezpiecznie. Zresztą jest to szlak jednokierunkowy, więc wyjścia nie ma ;) Przyznać też trzeba, że ekspozycja jest tam duża i gdyby nie moje doświadczenie ze wspinaczką, dzięki któremu przezwyciężyłem lęk wysokości, to z pewnością prędko wycofałbym się - choć wtedy ominęłyby mnie niesamowite widoki kilometrowych przepaści.

Przed szczytem Daubenhornu
Przed szczytem Daubenhornu

Na szlaku spotkaliśmy w sumie pięć osób, z czego trójka to nasi rodacy - mam wrażenie, że Polaków spotykam dosłownie wszędzie, wyjątkiem była chyba tylko moja podróż do Szkocji. Po któtkiej drzemce na niewielkiej polance w ich towarzystwie oraz sesji zdjęciowej ruszyliśmy dalej. Krótko potem przedostaliśmy się przez mostek linowy i staneliśmy przed najtrudniejszym odcinkiem. Prowadzi on przez niewielką jaskinię, przez którą czasami przepływa niewielki wodospad. Są tam dostępne dwa warianty przejścia. Nie mogliśmy jednak odpuścić i naturalnie wybraliśmy trudniejszy. Kosztowało mnie to trochę sił, z tego też względu nie mam żadnego zdjęcia tego odcinka. Nieco wyżej przebyliśmy jeszcze jedną jaskinię aby po wyjściu z niej przejść po pionowej ścianie używając wystających z niej metalowych prętów. Przed samym szczytem natomiast czekała na nas długa drabina. Po jej pokonaniu o godzinie 20:00 staneliśmy w najwyższym punkcie naszej wyprawy. Kilka pamiątkowych zdjęć i czas na powrót - zaczęło się już ściemniać, szczęściem pogoda była dobra więc nie obawialiśmy się burzy.

Droga powrotna jest zwykłym szlakiem turystycznym, jednakże początek prowadzi przez lodowiec. I na tym lodowcu zachowaliśmy się niezbyt mądrze, by ująć to możliwie delikatnie. Ja i Adam mieliśmy do dyspozycji raczki, natomiast Janek miał kije trekkingowe. I chociaż początkowo przejście nie sprawiało nam dużych trudności, to około połowy zbocze zaczynało się niebezpiecznie nachylać, a w dole majaczyły coraz gorzej widoczne skały. Z racji tego, że przecież zakończyliśmy już ferratę, to zdjeliśmy kaski, co było skrajnie głupie w tej sytuacji. Lód był tak twardy, że jakiekolwiek próby wybijania malutkich stopni butami były skazane na niepowodzenie. Janek upierał się jednak, aby przeć naprzód, gdyż niedużo zostało nam już do przejścia. Ale około osiemdziesięciu procent lodowego szlaku stanowczo sprzeciwiliśmy się z Adamem aby iść dalej. Robiło się już niemożliwie stromo i przy tak śliskiej nawierzchni jeden zły ruch mógłby zakończyć się naszym kalectwem lub śmiercią. Janek w końcu ustąpił i bardzo powoli, miejscami na czworakach zaczeliśmy się wycofywać. Powrót okazał się dużo trudniejszy. W końcu, jakimś cudem udało się nam wrócić do początku. Po ciemku zaczeliśmy szukać obejścia, co nie było takie proste, zwłaszcza ze względu na słabo widoczne kilkunastometrowe przepaście wyżłobione przez spływającą wodę. Udało nam się jednak natknąć na usypane z kamieni kopce, dzięki którym dotarliśmy na szlak. Chłopaki narzucili mocne tempo, gdyż następnego dnia musieliśmy stawić się w pracy, a czekały nas jeszcze trzy godziny w samochodzie. Tak więc o północy, po przejściu ponad dwudziestu trzech kilometrów, dotarliśmy na parking.

Ja, Janek i Adam na Daubenhornie
Ja, Janek i Adam na Daubenhornie

Epilog

Po powrocie mój zapał wspinaczkowy nieco osłabł z uwagi na intensywność ubiegłych dni - wszak tuż przed wyjazdem ukończyłem jeszcze sześciodniowy kurs skałkowy. Poza pracą udało nam się wybrać raz na ściankę wspinaczkową, która bardzo przypominała nasze krakowskie “bulderownie”. Oprócz tego czas spędzałem na spacerach po okolicy i krótkich przejażdżkach rowerem. Jestem bardzo wdzięczny Jankowi i Adamowi oraz wszystkim ich współlokatorom za gościnę. To była świetna przygoda i zdecydowanie “highlight” mojego roku 2023. Ten wyjazd niejako zmusił mnie do ukończenia kursu, pierwszy raz byłem w Alpach, pierwszy raz wspinałem się tam, pierwszy raz wspinałem się wielowyciągowo poza kursem. Wszedłem też na najwyższy szczyt w życiu. Jestem więc pewny, że w Alpy powrócę i pomimo całej mojej sympatii do naszych rodzimych Tatr nieco inaczej będę na nie patrzył :)